"Dałeś mi wieczność w ramach moich policzonych dni i nie umiem wyrazić jak jestem ci wdzięczna za naszą małą nieskończoność." - to słowa głównej bohaterki tego filmu - piękne.
Zupełnie nie wiem, czemu tak poruszył mnie ten film. Na pewno nie dlatego, że bohaterowie są chorzy i niedługo umrą. Wszyscy przecież kiedyś umrzemy. Współczesny świat z kultem młodości i doskonałości, mami nas i robi wszystko, abyśmy o tym nie myśleli i pracowali, kupowali, pędzili nie wiadomo za czym, bez krzty refleksji. A może dlatego, że w głębi serca tęsknimy do miłości absolutnej. Myślę, że lepiej mieć krótkie życie, ale przeżyć prawdziwą miłość, niż wieść długi żywot bez miłości. A może dlatego, że już nigdy nie będę miała dwudziestu paru lat, gdy kocha się tak intensywnie, gdy kocha się po raz pierwszy, choć może się mylę, może każda miłość jest intensywna, nawet ta nieodwzajemniona.
"Gwiazd naszych wina" to film o miłości, a nie o raku, który zabija. Życie z dnia na dzień, bez miłości, też zabija, wolniej, ale zabija. Oczywiście da się żyć bez miłości - w życiu można zając się tak wieloma rzeczami - hobby, pracą, wyścigiem szczurów, czytaniem książek, oglądaniem filmów, podróżowaniem, robieniem zdjęć, jedzeniem, nienawiścią, snuciem intryg, kolekcjonowaniem książek, znaczków czy innych gadżetów, kupowaniem ciuchów, uprawianiem ogródka, planowaniem wojny, rządzeniem, wychowaniem dzieci, pracą społeczną, hodowaniem kaktusów, pomaganiem w schronisku dla zwierząt, bieganiem, zabijaniem, nurkowaniem, seksem... I tym wszystkim, my ludzie, się zajmujemy. A czasem zdarza nam się miłość. Kompletnie nie mamy na to wpływu, w kim się zakochamy. Oczywiście można świadomie wybierać i do tego zachęcam, gdy widzimy, że facet chla, ćpa i nie pracuje to zwiewajmy jak najdalej od takiego, nawet gdy nas fizycznie pociąga. Ale nie tylko w takich ekstremalnych przypadkach, także, gdy nas nie szanuje, lekceważy, obraża, poniża, wyśmiewa, nie pozwala być sobą. Z niewytłumaczonych powodów podoba nam się ta, a nie inna osoba. Czasem wystarczy tak niewiele jak podanie ręki, uśmiech, spojrzenie, jakieś słowo i już po nas. Ktoś powie chemia, natura, ktoś przeznaczenie.
Życie nie musi być doskonałe i nie jest, ale i tak jest piękne... trzeba tylko umieć to dostrzec... nie zawsze się to udaje, ale mimo wszystko trzeba próbować. Bohaterowie filmu próbują. I to mi się w nich podoba. Hazel podrywa się z marazmu, w którym poniekąd się znajduje, czytając jedną i tę samą książkę na nowo, i mimo, że nie ma ochoty na grupę wsparcia, to jednak robi ten wysiłek i nie dla siebie, dla rodziców zaczyna tam chodzić. Tym daje sobie szansę na spotkanie Gusa. I tak to się zaczyna. Reszta w filmie, lub w książce (jeszcze nie czytałam, ale na pewno przeczytam).
ps1. i aktorzy, choć młodzi, grają dobrze.
ps2. i jeszcze przepiękna piosenka z filmu:
Ed Seeran - All of the stars